Demon’s Souls

Drogi graczu, jeśli zdrowie i życie ci miłe, to nie waż się włączać tej gry, a tym bardziej z własnej nieprzymuszonej woli wydać na nią kasę. Ona nie sprawi, że będziesz szczęśliwy. Ona nie doda ci trofeów do twojego konta. Ona na pewno nie spowoduje, że poprawisz swoje umiejętności, jeśli chodzi o gry RPG. Tak gra ma do zaoferowania tylko cierpienie i nieprzespane noce. Zapraszam na antyrecenzję, w której ponarzekam sobie trochę na grę Demon’s Souls na PlayStation 3.

Tak się zastanawiam, od czego zacząć. W sumie najlepiej od początku. No dobra. Słyszałem co nieco o serii Dark Souls i postanowiłem się z nią zmierzyć. A jak coś dobrze zaczynać to najlepiej od początku, czyli od pierwowzoru. W tym wypadku na rozgrzewkę przed wyżej wymienionymi tytułami postanowiłem przetestować Demon’s Souls i dostałem takiego strzała w gębę, aż mnie plomby zabolały.

Rozpocząłem grę i pad poleciał już przy pierwszych przeciwnikach. Jak twórcy mogli do tego dopuścić. Odpalam grę, by odstresować się od zwykłego szarego życia, a tu kurwa pierwszy pospolity ludek napada na mnie i bezlitośnie zabija. Jak, kurwa, pierwszy kolo w grze może mnie zabić? Czy to jest pieprzony Mario Bros, że pierwszy Gumba ma nas nauczyć rozgrywki i unikania ich? No dobra, udaje mi się go zabić i kolejnego gościa. Wychodzimy po schodach, a tutaj koleś spuszcza ci na głowę wielką kamienną kule, która co robi… uff… zabija. Dość, że walka z każdym przeciwnikiem to walka o życie, to jeszcze muszę mieć oczy do około głowy. I jest to pierwsze kilkanaście minut gry. Ciekawe jak reszta wygląda?

Może to ja i moje granie, ale od samego początku nie byłem w stanie przyzwyczaić się do występujących wszech i wobec przepaści, balkonów i wysokich murów, z których możemy łatwo spaść i się zabić. Gdy coś takiego występuje z naszej winy, to pół biedy, ale gdy jesteśmy przez przypadek zepchnięci przez przeciwnika lub z powodu ich wielkich wkurzających gabarytów, które zastępują nam całe schody, to można dostać białej gorączki. Trzeba na każdym kroku uważać, by dobrze trafić sobie w drabinę, inaczej możemy zabić się już na starcie.

Dobra udało się odblokować kolejne przejścia, by skrócić sobie drogę do bossa. Wychodzę na mostek, a tam masa przeciwników się tłoczy i czeka na mnie. Niektórzy nawet z kuszami, czekają, by nafaszerować mnie bełtami. No cóż ruszam i pomalutku wycinamy ich jeden po drugim, gdy nagle niewiadomą skąd, przylatuje ogromny pieprzony smok, który zionie ogniem na całej długości mostu w taki sposób że nie ma dokąd uciec. Ta ogromna gadzina zabija wszystkich moich przeciwników i mnie razem z nimi. No dobra, drugie podejście. Znów ten smok mnie zabija. Jak do jasnej ciasnej, mam uniknąć tego ognia? Dopiero za dwudziestym razem udaje mi się przebiec ten most z jednym podpaleniem. Nareszcie otwieram bramę prowadzącą do bossa i zaczynam schodzić schodami, a tam jakaś glutowata pokraka włócznią mnie zabija. Kurwa. Znów zaczynam od dołu, ale mam już bramę otwartą do bossa. Co to kurwa jest? Kto stworzył takich bossów? Dobra podchodzę do tego czegoś, a tam kilkadziesiąt małych tarczowych glutowatych pokrak z włóczniami chroni jedną wielką gluto-matkę. Szok. Ciacham wszystko, co popadnie, a tam pasek życia nawet nie drgnie. Ja pierdole, mam już dość i wtedy mój bohater zawiesza się na słupie, w mgnieniu oka zostaje otoczony i zadźgany na śmierć. Po prostu pięknie.

Znów zaczynam od nowa, dobrze, że otwartą mam bramę i od razu lecę ciachać matko-gluta wraz z potomstwem. Podchodzę do sprawy ostrożnie i z dozą cierpliwości, wykańczając powolutku systematycznie małe gluty aż nie pozostanie nikt oprócz gluto-matki, która nie jest w stanie bronić się samodzielnie przed moim mieczem. Po chwili widzę magiczny napis i na środku komnaty pojawia się checkpoint, mogę bezpiecznie wrócić do Nexusa. I w tym momencie pojawia się napis, który zrywa mi beret – od teraz zaczyna się prawdziwy Demon’s Souls. – Co kurwa? To do tej pory męczyłem się z prologiem? Takie lekkie wprowadzenie do głównej gry. Nawet nie chcę myśleć, co mnie później czeka.

Dobra, wracam po jakimś czasie do kolejnego etapu. Zadowolony wbiegam sobie swobodnie na drogę prowadzącą do zamku, gdy kątem oka dostrzegam coś czerwonego i ten dziwny dźwięk… szuuuu… szuuuu… dobrze wiem co za chwile się stanie i mam rację. Fala ognia zalewa mnie i spala na śmierć. Jebany czerwony smok, znów atakuje. Co zabawniejsze, gdy go nie ma, to cały czas gdzieś w pobliżu sobie fruwa, czając się na mnie i gdy tylko pojawię się na drodze, ten już jest i przypala mi dupsko.

Po ciężkich godzinach udaje mi się wreszcie dotrzeć do zamku, a tam czeka na mnie wielki rycerz z ogromną zbroją. No cóż, nie mam wyjścia, trza walczyć. Rycerz raz uderza tarczą w ziemię, dosłownie zrównując mnie z gruntem. Pad wypada mi z rąk i dostaję drgawek złości. Piana leci mi z ust, a wszyscy sąsiedzi słyszą moje przeklinanie i złorzeczenie wobec gry i jej twórców.

Nie poddam się tak łatwo, przejdę tę grę. By uspokoić nerwy, postanawiam pozwiedzać sobie Nexusa. Przynajmniej jestem bezpieczny. Nie ma tutaj wielkich ognisty smoków czy pająków. Nie ma cathulowych szkarad z dzwoneczkami. Nie ma szkieletowych oraz fantomowych rycerzy, którzy nie odpuszczają nigdy. W końcu nie ma wielkich komarów i ptakopodobnych bestii. Nie ma żadnego zagrożenia, przez które musiałbym się bać, a tym bardziej, przez które poniósłbym śmierć. Jest tylko wspaniały Nexus, na którego piękno patrzę z góry, podziwiając kunszt grafików. I w tym momencie przyciskasz zły przycisk i skaczesz ze schodów … kurwa, kurwa, kurwa. W Nexusie też mogę zginąć.

Power off u konsoli i do widzenia. Jak ja nienawidzę tej gry. Ahhhh. Fuck the Demon’s Souls.

Data dodania: 11 listopada 2015Autor: hongi


Copyright by EmuSite Team; 2006-2022
Design by Patryk M. (patro)

All rights reserved.

statystyka